Podróżuje się po to (...), by pewnego dnia postawić walizki i powiedzieć: to tutaj.
— Éric-Emmanuel Schmitt

piątek, 24 stycznia 2014

Svolvær

Wczoraj udałam się sama do Svolvær na drugą (i ostatnią) wizytę na komendzie. Musiałam najpierw jednym autobusem dojechać do Leknes, a potem złapać drugi już bezpośredni do Svolvær.

Ale oczywiście nie obyło się bez przygód! Kiedy czekałam na autobus na przystanku zaraz obok sklepu z pocztą, zauważyłam nadjeżdżający samochód. Wysiadł z niego sympatycznie wyglądający starszy pan, żeby wrzucić list do skrzynki, po czym wsiadł i już myślałam, że odjedzie sobie dokądkolwiek zmierzał dalej, kiedy podjechał pod miejsce, gdzie stałam i otworzył okno z mojej strony. Zapytał mnie o coś po norwesku, zrozumiałam tylko "Leknes", więc po angielsku spytałam, czy tam właśnie jedzie. Zaproponował mi podwiezienie, a moja dusza autostopowiczki (pozdrowienia dla Madzialeny!) wprost nie mogła odmówić. Pan Eivind (tak miał na imię) mówił z mocnym akcentem, więc więcej się domyślałam niż rozumiałam, ale jestem całkiem pewna, że powiedział, że ma farmę i potrzebuje pomocy, więc jakbym chciała, to mogę u niego pracować. Nie dość, że autostop złapał mnie, zamiast ja jego, to jeszcze praca sama zapukała do moich drzmi. Żyć, nie umierać. Wytłumaczyłam mu jednak, że jako au pair nie wolno mi nigdzie pracować, ale jakby co, to zawsze mam gdzie uciec :D (żartuję, dobrze mi tu).

Dalsza podróż minęła jak zwykle szybko (no dobra, znowu zasnęłam w autobusie, nie wiem co jest ze mną i spaniem we wszystkich środkach transportu!). Miałam 1,5h do wizyty, więc poszłam do punktu Informacji turystycznej po mapkę miasta, po czym obeszłam rynek i przystań robiąc zdjęcia.







Było zimno, więc poszłam do uroczej kawiarni o nazwie Hjerterommet na kawę i kanapkę, po czym udałam się na komendę. Wręczyłam urzędniczce mój kontrakt au pair i paszport oraz dwie kartki wydrukowane przez Miriam poprzedniego dnia ze strony UDI (Urząd Imigracyjny) z zaznaczonymi przepisami dot. au pair z krajów Unii Europejskiej. Wzięła to wszystko "na górę" i wróciła przepraszając za zamieszanie już z moim potwierdzeniem prawa pobytu. Nie muszę chyba mówić jak mi ulżyło ;).

Do autobusu powrotnego miałam prawie 2h, idealnie na dalsze oględziny miasteczka. Poszłam znów do portu, bo było lepsze światło i jestem dość dumna ze swoich zdjęć z tak ograniczonymi możliwościami mojego aparatu. Popołudniu zrobiło się zimniej, więc postanowiłam wstąpić do centrum handlowego i rozejrzeć się po księgarni (of course!). Od razu po wejściu dostałam po oczach wielkimi banerami SALG (wyprzedaż). Po nacieszeniu oczu książkami zaszłam z ciekawości do KappAhla i... trochę tam zostałam. Żeby porównać ceny: książka, taka jak w Polsce kosztuje 30zł, tutaj kosztuje 99 koron (1zł=0,5NOK), a za piękny, czerwony sweter i grube, wełniane, czerwone skarpety zapłaciłam 100NOK, czyli 50zł :D. To był udany dzień.

Na pewno wrócę do Svolvær jesienią, bo stamtąd wypływają wycieczki na obserwacje wielorybów i orek!






Buźka
Agata

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Krajobrazy i biurokracja

Krajobrazy w drodze do Svolvær były cudowne. Jako, że Miriam wróciła dziś do pracy, Paolo mnie tam zabrał. Naprawdę żałowałam, że nie możemy się zatrzymać i zrobić zdjęcia (albo sto). Jechaliśmy wzdłuż jedynej drogi łączącej pięć z siedmiu wysp Lofotów. Dookoła tylko góry i fiordy, małe wioseczki, i czasami nawet wyspa na wyspie (z jedną willą xD). Było mroźno, ale niebo było czyste i jasne. Kiedy przejechaliśmy most łączący naszą wyspę Vestvågøy z Austvågøy, temperatura spadła o jakieś 6 stopni, do -12,5. Paolo wytłumaczył mi, że im dalej od morza, tym zimniej, z tego względu, że na Lofotach jest taka łagodna pogoda dzięki Prądowi Zatokowemu (Golfstrom). Wskazywał mi też góry i mówił ich nazwy, ale zapamiętałam tylko Podkowę :).

Aha!, i dowiedziałam się, że trochę Wikingów nadal tu mieszka... I że nie lubią za bardzo Festiwalu Wikingów, o którym czytałam przed wyjazdem, i że jeśli mnie interesuje to mnie na niego zabierze! Paolo jest przewodnikiem turystycznym w którymś z okolicznych muzeów (nie dosłyszałam w którym), ale podobno wszyscy pracują dodatkowo przy tym festiwalu, żeby sobie dorobić.

Żeby nie było tak kolorowo, w Svolvær załatwiłam figę z makiem. Zarejestrowałam się jak należy, ale kiedy najbliższa wolna data była na jutro, Miriam zadzwoniła na komendę zapytać czy nie dałoby się wcześniej (w tamtym tygodniu). Umówili mnie na dzisiaj. 72km później dowiedziałam się, że muszę się umówić on-line i wnieść OPŁATĘ (tylko połowę mojego kieszonkowego), po czym, z potwierdzeniem przelewu i ośmioma innymi dokumentami, do nich wrócić. Cudownie po prostu. Gdyby chodziło o cokolwiek innego, dałabym na luz. Pozwiedzam, zapamiętam drogę, zobaczę jeszcze raz te widoki. Ale bez tej śmiesznej karty pobytu nie mogę założyć konta, żeby dostać kieszonkowe, a ta wizyta to tylko złożenie dokumentów, po czym będę czekać, aż karta przyjdzie pocztą. Szkoda gadać.

Zachodzące słońce (o 14:27) trochę poprawiło mi humor. Wrócę tam kiedyś z jakimś lepszym aparatem.
Na dobranoc załączam zdjęcia naszego domku (sorry, że z telefonu i wbrew pozorom, nie jest taki mały), pieska i widoku, który mi się spodobał, jak poszłam dziś rano z nim na spacer (mamo, bądź dumna, łaziłam z godzinę). Nie to żebym się zgubiła... po prostu nie skręciłam w tę drogę, co trzeba i musiałam się wrócić :D




Hugo lubi moje łóżko. Pieszczoch.






Dobranoc
ściskam
Agata


21/01
Dzisiaj po kolejnej godzinnej rozmowie Miriam dowiedziała się, że wcale nie muszę płacić, bo jestem z UE, opłata dotyczy jedynie au pair spoza Unii. Podkreślam, że pani na komendzie pytała mnie skąd jestem, więc powinna była przyjąć moje dokumenty. Taka sytuacja.

czwartek, 16 stycznia 2014

Początek

Norwegia przywitała mnie piękną pogodą. Loty (wszystkie trzy) minęły bardzo szybko, dwa pierwsze przespałam, trzeci trwał tylko 25 minut. Miriam już na mnie czekała i dosłownie po 5 minutach jazdy byłyśmy w jej domu. Dopiero następnego dnia zobaczyłam jak tu pięknie. Nie spodziewałam się, że na wyspach będzie tyle gór. Miasteczko ma niesamowity klimat, jest gęsto usiane kolorowymi chatkami i jest jaśniej niż myślałam. Jakoś po 9 rano się powoli przejaśnia i jest widno do 14-15.

Mój widok z okna


Pierwszego dnia było nawet słońce, nieśmiało wyjrzało zza gór, nawet poraziło w oczy. Miriam zabrała mnie akurat na zakupy. Jako że nie pija kawy, kupiła specjalnie dla mnie zaparzacz do kawy i kawę w ziarnach, bo ma młynek. Nie ma lepszego prezentu!
Chłopcy są strasznie słodcy, Maxim od razu pokazał mi swoje klocki lego i naklejki (uwielbiają albumy z naklejkami, prawie cały stolik do kawy jest nimi obklejony) i zbudowaliśmy razem duużą wieżę; miał radochę. Martin był trochę chory, nie mógł oddychać przez zatkany nos, więc trochę marudził i źle spał, ale dzisiaj było już lepiej, więc bawiliśmy się razem.
Przed odebraniem chłopców z przedszkola, poszłam razem z Miriam na spacer z Hugo (ich shih tsu) i przy okazji porobiłam trochę zdjęć. Nie było już najjaśniej, więc nie są tak piękne jak widoki na żywo, ale dają ogólne pojęcie jak wygląda okolica.




Morze :)





Nasz domek jest biały, nie mam zdjęcia, bo zanim dotarłam, za bardzo się ściemniło, może jutro mi się uda go uchwycić ;) Miriam ma wolne do końca tygodnia, a spotkanie na policji (żeby się zarejestrować i dostać kartę mieszkańca) dopiero w poniedziałek, więc na razie tylko się poznajemy. Dowiedziałam się, że pracuje przez 2 tygodnie, po czym ma 2 tygodnie wolnego. Bardzo mi się to podoba, szczególnie, że obiecała całą masę wycieczek po wyspach.
Więcej następnym razem, bo pora spać.
Buziaki
Agata